Opowiadania Wiki
Advertisement
To Opowiadanie jest autorstwa Wronieczny.


Jak wszyscy sięgają pamięcią, tak nikt nie przypomina sobie szczegółów tamtego wieczoru. Daleko od miasta, wśród żwirowych kolein i dawno zeschniętych, pszennych pól rosnących przy brukowanych, popękanych i zaciemnionych ulicach. Misowe, puste wieko rozbitych latarni gwizdało pod wpływem wiatru, szeleszcząc tym samym polami, jakby czołgał się w nich ognisto-futry lis. Obraz ten ciągnął się kilometrami. Hmm, w sumie to, co kilkaset metrów trafiał się jakiś mały, zniszczony znak drogowy. I lasek, który był po prostu skupiskiem bliźniaczych drzew, o grubych korach i gęsto zakorzenionych gałęziach. W powietrzu unosiły się obłoki mgły, które co jakiś czas rozpuszczały samotnie padające krople deszczu. Igor szedł skonany nigdy niekończącą się wędrówką. Głodny i zmarznięty, zaczął przebierać palcami po kieszeniach swojego brązowego, skórzanego palta i sztruksów w kolorze khaki. Bezskutecznie, jedyne, co zawitało w jego sztywnych, chłodnych i gałązkowatych palcach, to zużyta zapalniczka, którą oświetlał sobie drogę. Nagle przed oczyma zgasło mu wszelkie światło, gdy jego stary, i lekko już koneserski telefon bezwładnie zgasł z powodu rozładowanej baterii. Nie miał już nawet baterii w latarce, niczego. Poczuł, jakby stopy straciły podparcie, i cała materia wokół znikła przedstawiając mu pustą próżnię, która skazywała go na wieczną wędrówkę, dopóki nie pomrze z głodu. Przełykając ślinę przyśpieszył kroku. Nie dało to jednak rezultatów, których oczekiwał. Wręcz przeciwnie, zaczął tracić cierpliwość, i siłę z narastającego głodu. Uśmiech na jego twarzy pojawił się dopiero wtedy, gdy po następnych dziesięciu minutach wędrówki przez niekończący się świat ciemności, biedy, nędzy i opuszczonych pustkowi zarejestrował niebieski, oślepiający błysk. Skonany chciał biec, w rezultacie przewlekł się tylko i padł pod zepsutą latarnią, z której co kilkadziesiąt sekund padała płonąca iskra. W jej świetle znalazł coś na kształt latarki. Chwilowy ból ścisnął Igora za klatkę w momencie, gdy ujrzał jej rozbitą żarówkę. Wokół niej walały się jej szkiełka. W wielkim szoku zaczął ją przeszukiwać, obmacywać z każdej strony w nadziei, że uzyska cokolwiek przydatnego. Jak na jego szczęście, udało mu się wydobyć w pełni sprawne baterie. Natychmiast przełożył je do swojej latarki. Przed jego oczami znów zawitało światło, a w sercu znów zapłonęła nadzieja na przeżycie. Po jakości światła wydawanego przez latarkę wiedział, że nie ma zbyt wiele czasu. Wiedział, że ma, co najwyżej 20 minut, zanim latarka zgaśnie. Przyśpieszył kroku, wyciągał się najbardziej jak mógł. Następne monotonne kilkanaście minut wycisnęło z niego niemalże ostatnie soki. Dalej spacerował, podczas gdy wichura stawała się coraz chłodniejsza i silniejsza, bezlitośnie poniewierała paltem Igora, które uderzało o jego spodnie powodując dźwięk łopotania. Kawałki jakiegoś niezidentyfikowanego pyłu pryskały mu w oczy. Czuł się, jakby był to środek Syberii podczas śnieżycy. Nagle potknął się o jakiś mały parkan. Sypanie ustało. Podnosząc się ujrzał napis. Było to dziwne i obce dla niego pismo. Po kaligrafii przypuszczał, iż jest to pismo tamilskie. Napis wyglądał mniej więcej tak:

எட்ஜ் லபாஹ்

- Cholera.. - Powiedział do siebie - Nie znam nic z tamilskiego.
Było to bardzo chwilowe rozczarowanie. Zbliżając się gwałtownie ujrzał tą samą treść napisu w języku angielskim.

THE EDGE OF LABAH

- Krawędź Labah? - pomyślał - Co to do cholery jest Labah?

Stał w osłupieniu przez chwilę. W końcu zdał sobie sprawę, że nie ma wyjścia. Przed nim jest ogromna, kamienna, i dwudziesto-metrowa ściana. Rozejrzał się, w przekonaniu, że to już jego koniec. Ujrzał kolejną dróżkę, tym razem oświetloną lampionami. Przed nią stała brama, zbudowana ze świerkowego drewna z dachem w buddyjskim stylu. Nie widząc innej drogi poszedł za nią. Dróżka nie była długa. Miała jakieś 300m. Potem przed spowitymi ciemnością oczyma Igora pojawiło się intensywne światło. Była to mała wioska.
Chwilę później z jednej z chat wybiegł starszy człowiek w szacie. Wykrzyknął do Igora.

- Vaṇakkam, eṉ naṇpar! (Witaj, przyjacielu!)

Igor nie znał tamilskiego. Próbował improwizować, byle przeżyć. Zaczął, więc mówić w jedynym znanym mu języku, oprócz polskiego - angielskim.

Mnich bąknął coś i zwołał mędrca, który jak się okazało znał angielski, i został ich tłumaczem. Igor padł na ziemię, mnisi zanieśli go do jednego z namiotów, poczęstowali piciem i jedzeniem. Mógł się też ogrzać i umyć. Leżał właśnie na łożu, gdy do jego izby weszli mnisi z mędrcem. Od razu rozpoczęli rozmowę.

- Witaj, przyjacielu. Przeżyłeś, tak samo jak nieliczni.
- Co to znaczy? Gdzie ja jestem? Co to Labah?
- Spokojnie. Zapewne nie zdajesz sobie sprawy z tego, przez co przeszedłeś, synu. Ukończyłeś próbę, podczas której większość ginie.
- O jakiej próbie mówisz, mędrcu?
- By Cię nie zszokować, pozwól mi mówić powoli. Najpierw powiedz mi, jak tu trafiłeś?
- Nie wiem - odpowiedział bezradnie Igor - obudziłem się na żwirowej drodze. Wokół było ciemno, ja miałem zapalniczkę i latarkę. Było zimno, ja byłem bez jedzenia. Szedłem tak kilka godzin, i trafiłem skonany tutaj.
- Masz wiele szczęścia. - odpowiedział mędrzec - Labah jest obecnie pustkowiem, który jest śmiercią dla podróżnych. Trafiasz tu przez łowcę zwanym wysłannikiem, Muzahakira - Boga uznawanego przez jakąś ciemną sektę. Porwał Cię on i wywiózł, do Labah. Była to kiedyś nasza ziemia. Stały tu chaty, rozwijała się gospodarka. Było ciepło i słonecznie. Ziemia została jednak opanowana przez ciemne demony, które wyrwały z ziemi chaty, rozbiły latarnie powodując ciemność, i spowodowały wyschnięcie pól. Droga, którą szedłeś ciągnie się przez 2000 mil. Każdy trafia na inną jej część. Ty trafiłeś na odcinek zaledwie kilkunastu mil od końca tej krainy. Uszedłeś z życiem, większość jednak ginie z głodu, zanim tam dojdzie.
- Wciąż nie rozumiem - powiedział Igor - Czemu mnie porwano? Jak tu trafiłem?
- Ciągle próbujemy to rozwiązać. Jeśli ktoś przejdzie Labah, trafia tutaj. Najczęściej jednak trafiający tu nie wytrzymują próby. Od 30 lat polujemy na wysłannika Muzahakira, nie wiadomo, czemu wysyła Was tutaj.
- Czy mogę wrócić do domu?
- Nie wiem - powiedział. - Spróbujemy wszystkiego, co się da. Za naszą wioską jest wybrzeże. Piṉṉar nīṅkaḷ, przyjacielu! - rzekł mędrzec wychodząc z namiotu.

Altowy i zachrypnięty głos mędrca, był ostatnim dźwiękiem słyszanym przez Igora, który posnął, niczym niemowlę w jedwabnej kołysce. Noc była spowita głuchą ciszą, w której tykanie świerszczy w tataraku pełniło rolę przerywnika. Wioska była skupiskiem grzęzawisk, w które powtykane były słomiane chaty na bambusowych podporach. Były też stawy przecięte zdrewniałymi mostami, i klify łagodnie muskane przez morskie fale. Noc była spokojna. Nic nie zapowiadało nieoczekiwanego zwrotu wydarzeń, który Igorowi mógłby przynieść niekorzyść. Wśród mrocznych zakątków snów Igora w tle walały się rozmowy tamilskich buddystów. Rano, Igora obudziło szamotanie. Zerwał się ze słabego, rannego półsnu, chwycił plecak, rozciągnął się i wyszedł z namiotu przez lekką, falującą na wietrze kotarę z lenowych włókien. Początek dnia zaczął się dość wybuchowo. Igor w tle zauważył dwóch buddystów w grubych kurtkach. Najwyraźniej wracali z Labah.

- Vaṇakkam, vīraṉ! Nām uṅkaḷ utavi tēvai. (Witaj, mistrzu! Potrzebujemy Twojej pomocy.)

Mędrzec, który właśnie parzył herbatę, wstał. Odłożył na duży, drewniany stół suszone liście, i gliniany kubek z jakimś wywarem. Na kostkach brzęczały mu antyczne bransoletki. Z nieco mniejszą zręcznością skierował swój krok w stronę grubo ubranych buddystów.

- Cari atai cakōtararkaḷ eṉṉa naṭantatu? (Cóż to się przytrafiło, bracia?)
- Nām cila Creaks maṟṟum cattaṅkaḷ kēṭṭatu. Piṟaku nām anta talaiyai noṟukkiṉar koṇṭu Labahe paiyaṉ iṟutiyil kaṇṭupiṭikkiṟōm. Nām atu maraṇa paṭṭiṉi iruntāl, inta zdziwilibyśmy illai, avarai tākkiyatu eṉṉa eṉṟu eṉakku teriyātu. Āṉāl inta... Eppaṭiyum, nīṅkaḷē pāruṅkaḷ. (Usłyszeliśmy jakieś zgrzyty i trzaski. A później znajdujemy na końcu Labah kolesia z roztrzaskaną głową. Nie wiemy, co go zaatakowało, gdyby była to śmierć głodowa, nie zdziwilibyśmy się. Ale to... Zresztą, zobacz sam.)

Po mimice twarzy mędrca widać było negatywne zaskoczenie. Bąknął coś tylko i poszedł z buddystami. Igor chciał za nimi podążać, strach go jednak zatrzymał i tubylcy zniknęli za długowiecznymi sosnami. Istotnie, nie mógł się wtrącić. Przysiadł więc na samym wejściu do wioski. Duży stół otoczony pieńkami, na których buddyści codziennie zasiadali na różne uroczystości. W wiosce było wyraźnie cicho, wszyscy tubylcy zaszyli się za ścianami swoich chat. Wypatrzył jeszcze kobiecinę wieszającą pranie na dębowym parkanie, ale gdy zniknęła za grubymi wrotami chaty, w wiosce panował spokój. Było jeszcze dosyć wcześnie, słońce dobrze nie wniosło się za horyzont, a poranna rosa dobrze nie wyschła w jego blasku. Nie dziwiło to Igora i w półśnie obserwował okolicę. W końcu, dobrze jeszcze nierozbudzeni mieszkańcy wioski wychylili się zza progu swoich chat i powędrowali do dużego stołu. Jeden przysiadł koło Igora i obracając głowę zapytał:

- Ō, halō. Aḻakāṉa kālai, illaiyā? Eṅkē eṅkaḷ māsṭar? (Och, witaj. Piękny poranek, prawda? Gdzie jest nasz mistrz?)

Igor poczuł się nieswoi i skrępowany. Nie potrafił się, bowiem w żaden sposób dogadać z tubylcami, nie znał ich języka. Chaotycznie zaczął coś gestykulować, byle dać do zrozumienia mnichowi, że nie potrafi go zrozumieć. Szczęsliwie, nie musiał się wysilać. Do wioski już wchodzili mędrzec z buddystami. Mnich siedzący obok Igora, zerwał się chaotycznie z pnia i pobiegł w kierunku mędrca.

- Māsṭar, nīṅkaḷ eṅku iruntīrkaḷ? Eṉṉa naṭantatu? (Mistrzu, gdzie byłeś? Coś się stało?)
- Kāttiru. Nīṅkaḷ viḷakkam uṭaṉaṭiyāka ellām. Enta nērattil ippōtu uḷḷatu. (Zaczekaj. Zaraz wszystko Ci wyjaśnię. Nie ma teraz czasu.)

Mędrzec wszedł pierwszy, za nimi wlekli się buddyści. W rękach trzymali sztywne nosze, leżało na nim ciało przykryte cienką, białą ceratką. Mnich koło Igora całkiem zesztywniał. Jego źrenice gwałtownie powiększyły się. Buddyści położyli ciało i podeszli do mnicha.

- Nām aṭutta eṉṉa ceyya vēṇṭum? (Co robimy dalej?)
- Nām avar eppaṭi iṟantār eṉpatai tīrmāṉikka vēṇṭum. Pilli cūṉiyam tantiram ceyya vēṇṭum. Palipīṭattiṉ tayār. (Musimy ustalić, jak zginął. Nekromancja powinna załatwić sprawę. Przygotujcie ołtarz.)

W tej chwili żwawo pomaszerowali w stronę ciała. Chwycili je, złapali i z podenerwowaniem przenieśli je do namiotu jednocześnie sami chowając się w jego cieniu. Mędrzec, widząc dziwne, pełne strachu spojrzenie Igora pomaszerował w jego stronę. Odezwał się do niego połamaną angielszczyzną.

- Wybacz, to dla Ciebie przykry widok. Na Labah stał się straszny wypadek. Znaleziono człowieka z roztrzaskaną głową. Musimy to zbadać. Idź do namiotu, nie będzie Ci przyjemnie to oglądać. Zajmij się czymś. Z miłością, bracie. Wybacz, obowiązki wzywają.

Igor pomaszerował do swojego namiotu. Był nieco zbity, chciał powiedzieć, że chce pomóc tubylcom. Mieli oni jednak swoje sprawy i stwierdził, że nie ma sensu mieszać ze sobą ognia i wody. Przewlókł się na łoże, wysłuchiwał ćwierkania ptaków. Czekał i czekał, z czasem coraz bardziej się niecierpliwił.


KONIEC 1 CZĘŚCI

Advertisement