Opowiadania Wiki
Advertisement
To Opowiadanie jest autorstwa Kleruśny.


Mam na imię Ayaz, pochodzę z Polski. Los rozkazał mi, abym odwrócił się od Boga i kroczył drogą mordu. Zaraz wam opowiem, od czego się to zaczęło.

Żyłem z rodziną w czasach pod okupacją Niemiec. Nie było łatwo, nie tylko nam, ale także innym naszym sąsiadom. Dlatego myśląc o moim bezpieczeństwie, moja matula Jagódka oraz ojciec Marek nadali mi imię, takie, jakie mam. Z początku było ciężko przekonać księdza, jak mi opowiadali rodzice. Proboszcz poszedł na ugodę, lecz z paroma warunkami. Nie można było się ujawnić, ani jego, ani kogokolwiek.

Dalej historia jednak zbacza z szczęśliwego kursu. Kiedy miałem piętnaście lat przechadzałem się raz po ulicy starego miasta, powiedziałbym wręcz opuszczonego. Żwir szurał mi pod moimi nogami. Była późna jesień, zimny wiatr niósł za sobą żółtawe liście. Okryłem się kurczowo kurtką.

Właśnie skręcałem w prawo, za jednym z domków mieszkalnych, aż nagle zauważyłem grupę Niemców. Odruchowo zniknąłem z widoku i zacząłem przyglądać się im z ukrycia. Z początku nie wierzyłem moim oczom, ale to jednak była prawda. Prowadzili egzekucje nad jednym z moim koleżków ze szkoły.

Jak mniemam nazywał się Mirek. Grupa mężczyzn zebranych wokół niego kopała go i miotała nim, a na końcu odcięli mu głowę tępym nożem. Nabrałem odruchowo powietrze ze strachu, ale od razu ugryzłem się w nadgarstek. Wpijałem swoje zęby ze strachu w skórę i powoli cofałem się od miejsca zdarzeń. Gdy byłem na odpowiedniej odległości, zacząłem uciekać przed siebie. Żeby tylko dotrzeć do domu.

Nie mogłem uwierzyć, że Niemcy, aż tak daleko zaludniły się na wschód. Zacisnąłem pięści i brnąłem przed siebie. Chłodne powietrze dostawało mi się do płuc. Cholera, na pewno się rozchoruje. W końcu potknąłem się o jeden z głazów i upadłem na ziemię.

Moje mięśnie odmówiły mi na chwilę posłuszeństwa, ledwo umiałem wstać. Zmieniłem zdanie, gdy usłyszałem za sobą obce słowa wykrzykiwane w moją stronę. Od razu powstałem na nogi i pobiegłem przed siebie.

Po chwili dotarłem do domu, wszedłem i opadłem na łóżko. Robiłem mało miarowe oddechy. Byłem cały spocony i zadyszany. Mama zajmowała się czymś w kuchni, a ojciec czytał gazetę na swoim krzesełku.

- Co robi… - zaczęła mama, lecz nie dokończyła, bo rozległo się głośne pukanie w drzwi. Serce stanęło mi w gardle, a z czoła zaczął ciec zimny pot. Ojciec podszedł do drzwi i uchylił trochę. Nie minęła chwila, a rozległ się głośny huk, natomiast on upadł na ziemię.

Wytrzeszczyłem oczy. Zacząłem widzieć przez mgłę. Nie, to nie mogła być prawda. Zacisnąłem dłonie w pięści. Kolejni żołnierze wchodzili do domu wyłamując drzwi. Rozległo się kilka strzałów w kuchni, a następnie przyszli do mnie.

Wstałem na równe nogi i wpatrywałem się w nich jak demolowali mój dom. Jeden z nich złapał mnie za nadgarstki, natomiast drugi za głowę. Przekrzywił ją trochę i zaczęli mnie wyprowadzać z domu. Rzuciłem ostatnie spojrzenie na ciało mamy, które leżało nieruchomo w kałuży krwi. Spoglądałem nań wystraszonym wzrokiem. Mama podniosła lekko głowę i ruszyła wargami. Myślę, że życzyła mi powodzenia.

Oparty o drzewo czekałem na swój koniec. Miałem związane ręce i nogi. Nie mogłem uwierzyć, że na tym kończy się moja przygoda. Oczy napłynęły mi łzami. Próbowałem się szarpać, ale nic to nie dawało.

Mężczyzna, mój egzekutor stanął przede mną i wycelował we mnie, a dokładniej w głowę. Gryzłem się w wargę w nadziei, że to tylko sen. Jednak on nim nie był. Miotałem się coraz mocniej, aż w końcu Niemiec naciskał już spust.

Wydarłem się na całe gardło, aby przestał, ale zagłuszył mnie jego skowyt. Popatrzyłem na niego. Oniemiałem z zaskoczenia.

Pies rasy husky właśnie odgryzał mu gardło. Pierwszy raz cieszyłem się z czyjejś śmierci. Kiedy zwierzę skończyło z ofiarą, zaczęło gryźć sznur, który mnie zniewolił. Właśnie wtedy dało się słychać kolejne strzały. Uchyliłem głowę, aby uniknąć zadrapań. Jeden z pocisków nie trafił w cel, ale na szczęście przebił z lekka sznur, który trzymał moje ręce. To jest to – pomyślałem. Szarpnąłem z całej siły rękami, w rezultacie sznur się rozerwał.

Kolejne strzały w naszą stronę nie były aż takie szczęśliwe. Dwa z nich postrzeliły mi i pieskowi nogi. Postanowiłem go ponieść. Wziąłem go na ręce i pobiegłem w stronę lasu.

Gubiłem za sobą wszystkie myśli. Nic mnie nie obchodziło, tylko bezpieczeństwo Rzezimieszka, bo tak nazwałem psa oraz moje. W pewnym momencie potknąłem się o kamień i spadłem na ziemię upuszczając zarazem pieska. Ból w nodze doskwierał niemiłosiernie.

Wtedy jednak uświadomiłem sobie, że jesteśmy śledzeni przez jednego ze zwiadowców. Widząc nas wyciągnął przed siebie pistolet wymierzony we mnie. Rzezimieszek spróbował uratować mnie, jednak został odtrącony kopniakiem. Zapiszczał głośno co sprawiło u mnie dreszcze.

Wziąłem najbliższy mnie kamień, podniosłem się i najostrzejszą jego stroną uderzyłem napastnika w skroń. I jeszcze raz, i jeszcze, aż w końcu padł nieruchomy. Załamany ze swojego zachowania padłem na ziemię i podjąłem ciche łkanie.

Teraz jesteśmy w drodze ku Czechosłowacji i naszym celem jest zaznanie spokoju. Jednak, jak zawsze, na drodze napotkają nas różne utrudnienia, tak zwane, pagórki…

Advertisement